Już sama historia tego miejsca jest dosyć interesująca. To właśnie w tym miejscu w kwietniu 1945 roku, Niemcy, przewidując rychły upadek Berlina, w pośpiechu ukryli wojenne zdobycze w postaci kilkuset ton złota, biżuterii, kamieni szlachetnych, milionów marek, obrazów, rzeźb, rękopisów i innych dzieł sztuki. Przy takiej ilości skarbów, Złoty Pociąg z Wałbrzycha prezentowałby się doprawdy licho.
Limit uczestników, którzy mogli wziąć udział w jubileuszowej edycji biegu ograniczony został do 500 osób, z czego na królewskim dystansie wystartować miało ponad 100 osób z dwunastu krajów Europy, w tym dwie sztuki z Polski. Wybrańcy mieli do wyboru bieg na trzech możliwych dystansach: 10km (dokładnie 9,75km), półmaraton (22,75 km) i maraton (42,25 km). Jako, że ultras Wlodek nie mógł niestety liczyć na dłuższy bieg niż 42,25 km, to musiał ograniczyć się do tego sprinterskiego dla niego dystansu. Mnie co prawda kusiła połówka, w której nota bene czuję się obecnie najlepiej, jednakże coraz dłuższe wybiegania na treningach dają mi wyraźnie do zrozumienia, że dystans maratoński i ultra jest tym, dokąd zmierzam w mojej amatorskiej pasji.
Sama trasa była nad wymiar wymagająca, przez co niezwykle interesująca. Na jej wyjątkowość składały się: mnogość zakrętów na trasie (nieraz co 5-10 metrów, przy znacznej różnicy w poziomie), ciągłość podbiegów i zbiegów (jedyny prosty odcinek trasy, znajdujący się w strefie kibica w sali koncertowej, miał około 200 m, przy 3,25 km rundzie), 750 m przewyższeń (!) (przy takiej różnicy wzniesień słynący ze swojej pagórkowatości Maraton Lubelski, ok.240m+, nie wygląda już tak imponująco), a także konieczność posiadania kasku. Wszystkie te elementy składowe nie sprzyjają tym, którzy gonią za rekordem życiowym, sprzyja natomiast niepowtarzalnemu klimatowi i świetnej zabawie, co osobiście uważam za bardziej wartościowe, niż kolejne kilka minut zerwane z życiówki.
Same przygotowania do biegu rozpocząłem jakieś 8 tygodni przed startem, biegając ponad 80 km tygodniowo oraz kładąc szczególny nacisk na dłuższe wybiegania, podbiegi i interwały. Niestety półtora tygodnia przed planowanym startem powoli zaczęła się do mnie dobierać grypa, która na kilka dni przed startem osiągnęła swoje apogeum. Gorączka, kaszel, katar, ogólne osłabienie, ból stawów i mięśni oraz zapalenie oka dały mi do zrozumienia, że być może będę musiał raz jeszcze zastanowić się nad startem.
Obiecałem sobie jednak, że tak łatwo się nie poddam. Zresztą najlepsze walki w życiu prowadzi się z samym sobą. Poza tym, nie chciałem zostawić Włodka samego w tej ciasnej, dusznej i ciemnej kopalni. Co prawda nie jestem zwolennikiem leków innych niż naturalne, ale gra toczyła się o zbyt dużą stawkę, bym mógł pozwolić sobie choć na dzień zwłoki. Potrzebowałem czegoś, co szybko postawi mnie z powrotem na nogi. Zakupiłem zatem pierwszy lepszy lek łagodzący objawy grypy, zawierający paracetamol, witaminę C i kofeinę oraz ograniczyłem (a raczej zrobiła to za mnie grypa) ilość treningów do zera, rozpoczynając tym wyścig z czasem, którego nagrodą miało być zdrowie, wystarczające do startu w kryształowym maratonie w Merkers. Do ostatniego wieczora przed startem, kiedy sączyłem mozelskiego Rieslinga w towarzystwie Wlodka i Karoliny (jeszcze raz przepraszam za swój kaszel w nocy!), wciąż nie wiedziałem, czy stając następnego dnia na linii startu będę w ogóle zdolny do ukończenia biegu. Los okazał się jednak dla mnie łaskawy.
Wstaliśmy z Wlodkiem o 05.00 nad ranem. Nie czułem się tragicznie, choć mój głos wskazywałby na coś zgoła odmiennego. Niejeden menel, słysząc mnie wtedy, mógłby uznać mnie za ziomka. Zjedliśmy wegańskie śniadania w postaci musli (ja) i owocowego szejka (Wlodek) i zabraliśmy się na pociąg z Gothy do Bad Salzungen, z przesiadką w Eisenach. W Bad Salzungen czekała nas jeszcze jedna przesiadka, tym razem do busa, by ostatecznie po dwóch godzinach podróży dotrzeć do Merkers. Dalej już tylko wspomniana wcześniej przesiadka do kopalnianej windy i ostatni etap podróży ciężarówką na linię startu. Krótka odprawa, drugie śniadanie w postaci bułek z jogurtem, czekoladą z rumem i bakaliami, magnez, witamina C, 50 mg kofeiny oraz 400 mg paracetamolu i byłem już prawie gotowy do startu. No tak. I jeszcze ten nieszczęsny kask. W ostatniej chwili zdecydowałem się jednak nie zakładać czołówki, uznając, że będę się trzymał Włodka, który będzie mi świecił czołówką i przykładem, a ja stanę się w zamian jego cieniem i wsparciem. W towarzystwie zawsze raźniej. Chwila konsternacji, w którą stronę tak naprawdę jest start i ruszyliśmy.
Wlodek ruszył przodem, podczas gdy ja trzymałem się początkowo kilka kroków za nim, sprawdzając, czy w ogóle zdołam zachować jego tempo. Wyglądało na to, że z ciała da się wykrzesać więcej, niż się spodziewałem. Czułem energię. Może to adrelka, a może choroba nie wykończyła mnie tak bardzo, jak się obawiałem. Tak czy inaczej większość trasy trzymaliśmy się już razem. Czasem Wlodek wyprzedził mnie, czasem ja jego i tak aż do końca. Widać było również, że zdobyte przez niego doświadczenie na największych biegach górskich ultra zarówno w Polsce jak i w Europie, w tym legendarny UTMB w Chamonix, robią swoje. Swoboda z jaką radził sobie z podbiegami i zbiegami robiła na mnie piorunujące wrażenie. Zdawałem sobie jednak sprawę, że przy dystansie 42 km Wlodek nie zdąży się dostatecznie rozgrzać, by ukazać pełnię swoich możliwości. Do 30 km wszystko szło, a raczej biegło gładko. A raczej nie tak ciężko. Jednakże tak sporej różnicy wzniesień nie sposób było nie odczuć w mięśniach, które szybko zaczęły ciążyć. Zebrałem się w sobie by pokonać kryzys i nie dopuszczałem do siebie myśli, by stracić wysoką w moim odczuciu pozycję w pierwszej dziesiątce. Dopiąłem swego, dobiegając do mety z ósmą lokatą w Open i drugą w kategorii wiekowej z czasem 03h12m09s. Wlodek wbiegł 40 sekund za mną, zajmując 9 miejsce i 3 w kategorii. Byliśmy szczęśliwi.
Z tego co wiemy, byliśmy pierwszą skromną reprezentacją Polski w tym biegu od początku organizacji tej imprezy, czyli od 10 lat, a tu na dzień dobry udało nam się załapać do pierwszej dziesiątki. Nie ma to-tamto. Wracam tam za rok, by powalczyć o podium w Open, choć póki co jawi mi się to jako totalna abstrakcja.