Powiedziano nam, że nasze dziecko umrze ....
Na początku roku u zdrowego do tej pory malucha lekarze zdiagnozowali złośliwego guza mózgu. W kraju nie dało się wyleczyć dziecka, dlatego rodzice postanowili szukać pomocy za granicą. Ratunek przyszedł ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pomoc oferował profesor Jonathan Finley, światowej sławy hematolog i neuroonkolog dziecięcy. Barierę stanowiły pieniądze - horrendalna suma prawie 6 mln zł, na jaką zostało wycenione leczenie.
"W głowie naszego 2-letniego synka tyka bomba. Kiedy postawiono diagnozę, guz miał już ponad osiem centymetrów. To wielkość pięści dorosłego człowieka... W Polsce usłyszeliśmy, że to koniec, a czasu z synkiem pozostało nam bardzo mało. Powiedziano nam, że Filipek umrze... Od tych słów zaczęło się nasze rozpaczliwe szukanie ratunku. Znaleźliśmy go w USA" - apelowali zrozpaczeni rodzice na łamach portalu Siepomaga.
Dzięki bezinteresownemu zaangażowaniu tysięcy osób, w tym celebrytów, na ratowanie dziecka wpłacono ponad 6 mln złotych, dołożyło się 132 941 osób. W ostatnich dniach zbiórki dziennie konto fundacji zasilał 1 mln!
17 maja Filipek z rodzicami specjalnym lotem z pomocą medyczną ruszył za ocean. W ten oto sposób rozpoczął 10-miesięczne leczenie w klinice Nationwide Childrens Hospital w Columbus w stanie Ohio w USA. Chłopczyk przeszedł już jedną operację usunięcia guza, ale, jak wyrokują tamtejsi lekarze, na tym nie koniec. Rezonans wykazał pozostałości wyściółczaka, które powinny jeszcze zostać usunięte.
- Przyjeżdżając tu, wiedzieliśmy o dwóch operacjach. Przed pierwszą nie bałam się tak strasznie, jak teraz - piszą rodzice w środę, 15 lipca, na profilu facebookowym "Filip na wojnie z guzem mózgu". - Na rezonansie widać, że 4 komora jest czysta, jedynie co dziś nam wycisnęło łzy z oczu to fakt, że guz na pniu mózgu, który nadal jest w główce naszego niunia, będzie trzeba operować. Myśleliśmy, że to nas ominie. Ale lekarze zdecydowali, że najlepszym sposobem na pozbycie się guza będzie jego resekcja. Oczywiście w takim stopniu, jak to możliwe.
Przez cały czas trwania operacji chłopiec ma być podłączony do aparatury sprawdzającej napięcie mięśniowe. Lekarze mają robić wszystko, by nie uszkodzić układu nerwowego i nie spowodować niedowładu. Mimo wszystko ryzyko jest. - Martwimy się bardzo. Po pierwszej operacji Filipek przez jakiś czas pociągał prawą nóżkę za sobą i miał ograniczony zakres ruchu w rączce. Obecnie jest już lepiej. Synek chodzi, trzymając się za palec. Nie biega jeszcze tak, jak wcześniej, ale ważne, że chodzi sam i chwyta rączką.
- Na szczęście mamy czas, aby się przygotować, przede wszystkim psychicznie, na oddanie dziecka znów na stół. Ale szczerze Wam powiem, chyba nie da się tego zrobić. Towarzyszący strach w takim momencie jest tak duży, że aż robi mi się słabo. Dosłownie. Operacja prawdopodobnie będzie po trzecim cyklu chemioterapii. Wtedy zrobią rezonans i jeszcze raz będzie konsylium, aby omówić i podjąć ostatecznie decyzję - dodają rodzice, prosząc o modlitwę.